Prof. Witkowski: zawał jest groźniejszy niż koronawirus
Zagrożenie zawałem serca jest dużo poważniejsze niż zakażenie koronawirusem – uważa prof. Adam Witkowski, kardiolog, i apeluje, by nie lekceważyć objawów sugerujących, że w organizmie dzieje się coś złego. Pacjenci nie powinni się bać wizyty u lekarza, bo wdrożone procedury związane z pandemią znacznie zmniejszają ryzyko zakażenia.

W 2020 r. z powodu pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 o 17 proc. wzrosła liczba zgonów z przyczyn sercowo-naczyniowych. Złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, pacjenci z chorobami sercowo-naczyniowymi z natury są bardziej narażeni na zachorowanie na COVID-19 i mają cięższy przebieg choroby. Po drugie, pacjenci – nawet w stanach ostrych – bali się zgłaszać do lekarza. Po trzecie, pandemia i lockdowny wymusiły zmianę stylu życia na bardziej siedzący. Czy w 2021 r. będzie podobnie?
Oby hospitalizacji z powodu COVID-19 było mniej
– Mam nadzieję, że tak nie będzie i że ta czwarta fala, która niewątpliwie nas dosięgnie, nie będzie się łączyła z tak bardzo dużą liczbą hospitalizacji jak jesienią zeszłego roku. Nadzieję opieram na tym, że dwiema dawkami jest już zaszczepionych około 48 proc. Polaków. Są też ludzie, którzy przebyli infekcję wirusem SARS-CoV-2 i też mają wytworzoną odporność. A więc nawet jeżeli ulegną zakażeniu, to będzie ono, mam nadzieję, przebiegać o wiele łagodniej i nie będzie wymagać hospitalizacji. To się przełoży na więcej miejsc dla pacjentów z chorobami sercowo-naczyniowymi czy onkologicznych, a tym samym na mniejszy odsetek zgonów – powiedział prof. dr. hab. n. med. Adam Witkowski, kierownik Kliniki Kardiologii i Angiologii Interwencyjnej w Narodowym Instytucie Kardiologii w Warszawie, Prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, i dodał: – Tej jesieni zapewne będziemy świadkami swoistej gry pomiędzy odpornością nabytą po przechorowaniu lub zaszczepieniu a dodatkowymi czynnikami, które warunkują cięższy przebieg choroby. Ale logiczne wydaje się, że hospitalizacji powinno być mniej, bo w grupie starszych pacjentów, którzy z natury są bardziej obciążeni chorobami współistniejącymi ten procent wyszczepionych jest jeszcze wyższy niż 48 proc. Mam zatem nadzieję, że ci, którzy w zeszłym roku stanowili gros hospitalizowanych z powodu ciężkiego przebiegu COVID-19 nie będą już masowo trafiać do szpitali. Choć niektórzy mówią, że zastąpią ich młodsi, którzy się nie zaszczepili.
Koronawirus jest groźny dla osób z chorobami serca
Ekspert podkreśla, że koronawirus SARS-CoV-2 nie tylko może pogorszyć stan zdrowia osób chorych na serce, ale również do nich prowadzić (powikłaniem po COVID-19 może być ciężka niewydolność serca). Na szczęście nie są to bardzo częste przypadki.
– Wirus SARS-CoV-2 powoduje burzę zapalną, uszkadza komórki mięśnia sercowego... To nie są bardzo częste przypadki, chociaż u wielu chorych, którzy przebyli COVID-19 z manifestacją płucną też stwierdza się zwłóknienia w mięśniu sercowym. Niekoniecznie prowadzi to do uszkodzenia serca i obniżenia jego kurczliwości, ale z drugiej strony nie wiemy, jakie będą tego odległe konsekwencje – tłumaczy prof. Witkowski.
Telewizyty nie są dla wszystkich
Zdaniem eksperta bardzo ważne jest, zwłaszcza w czasie pandemii, stałe kontrolowanie choroby, regularne wizyty u lekarza. W czasie pandemii sprawdziły się wizyty zdalne, zdalnie wystawiane recepty czy telemonitoring. Jednak nie wszystkich pacjentów można leczyć zdalnie.
– Telewizyta jest dobra dla pacjentów, którzy mają ustalone rozpoznanie, dużo wiedzą o swojej chorobie, są w stabilnym stanie, nie widzą u siebie zaostrzenia, a wizyta służy głównie temu, żeby przepisać kontynuację leków. Natomiast dla chorych pierwszorazowych, ze świeżym rozpoznaniem czy podejrzeniem jakiejś choroby, nie tylko kardiologicznej, telewizyty nie są dobre. Na przykład pacjenci, którzy czują, że coś złego się z nimi dzieje, bo na przykład zaczęły im puchnąć nogi i nie przechodzi to mimo zwiększenia dawek leków moczopędnych, to tacy pacjenci powinni się udać do lekarza osobiście – wyjaśnia prof. Adam Witkowski i dodaje, że pacjenci nie powinni się bać wizyty u lekarza, bo wdrożone procedury związane z pandemią znacznie zmniejszają ryzyko zakażenia. Podkreśla, że zagrożenie zawałem serca jest dużo poważniejsze niż zakażenie koronawirusem.
Mamy wypracowane procedury
– Mamy już doświadczenia z zeszłego roku, a więc i opracowane procedury, jak przyjmować pacjentów w ostrych stanach. Stale to zresztą praktykujemy. Do czasu, kiedy nie wiemy, czy pacjent jest zakażony SARS-CoV-2 traktujemy go tak, jakby był zakażony. Ale to nie wstrzymuje leczenia. Dla takich chorych jest specjalnie dedykowana sala hemodynamiczna, personel nakłada specjalną odzież ochronną, kombinezony, maski, itd. Potem chory jedzie na oddział intensywnej opieki medycznej, jest w specjalnej sali odizolowanej od innych. Tak wygląda ochrona, dopóki nie mamy wyników testu. Z kolei wszyscy chorzy, którzy przychodzą do nas planowo, przechodzą test. Jeśli są z Warszawy, jadą do domu i czekają na telefon potwierdzający, czy wynik jest ujemny, czy dodatni. Ci z kolei, którzy pochodzą z innych miejscowości, są lokowani w izolowanych salach i są tam hospitalizowani, dopóki nie poznamy wyniku testu. Ogólnie, wypracowanie procedur sprawiło, że ryzyko, iż pacjent rozniesie wirusa SARS-CoV-2 po oddziale jest teraz dużo mniejsze niż rok temu – wyjaśnia prof. Witkowski i dodaje: – Rok temu często zdarzało się, że mimo negatywnego wyniku testu pierwotnego, następny test, pooperacyjny, był dodatni, co skutowało posłaniem 40 pielęgniarek z bloku operacyjnego na kwarantannę. To, oczywiście całkowicie dezorganizowało pracę. Teraz już tak nie ma.
Ekspert podkreśla, że pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 przyczyniła się do spadku liczby zabiegów kardiologicznych.
– W porównaniu z 2019 r. – ostatnim przedpandemicznym – dziś wykonujemy ledwie 70% procedur. W 2020 r. było bardzo duże zwolnienie z uwagi na COVID-19 – tłumaczy kardiolog.
Źródło: na podstawie wywiadu Izy Szumielewicz "Opieka koordynowana to konieczność"